sobota, 14 września 2013

66. dzień w Indiach...



Wiele osób mnie pyta, dlaczego przestałam pisać. Tak, wciąż jestem w Indiach. Nie, nie jestem chora. Mam się dobrze i nawet przeniosłam się do innego regionu. Dlaczego w takim razie przerwałam? Bo w pewnym momencie przestało chodzić o Indie, a zaczęło chodzić o to, co się działo w mojej głowie. Przyjeżdżasz do nowego miejsca, nawet tak egzotycznego jak Indie. Wychodisz z lotniska i wszystko jest niesamowite. Kolory, stroje, budynki, zwyczaje, klaksony, riksze i... te krowy spokojnie stojące w samym środku całego tego bałaganu, od niechcenia machające ogonem. Ale mija tydzień, drugi, trzeci. Stajesz się częścią tego miejsca. Ciężko Cię zaskoczyć. I nie tylko dlatego, że już to wszystko widziałeś, ale dlatego, że uczysz się tego nowego miejsca i tego, czego możesz się po nim spodziewać.



I właśnie wtedy wkraczasz na drugi stopień podróżowania. Właśnie wtedy, kiedy ten Twój nowy, mały świat zmusza Cię do konfrontacji z samym sobą. Z tym najcięższym, choć niewidzialnym bagażem, który przywlokłeś ze sobą z domu. I bywa burzliwie. I smutno. Cały ten wielki supeł, który ściskasz w środku zaczyna się rozplątywać. Supełek po supełku, nieregularnie, często niedostrzegalnie, gdzieś głęboko, tak że ciężko to nawet zauważyć, policzyć. A jednak ciągle idziesz naprzód, nawet kiedy oglądasz trzeci raz ten sam film i kończysz pochłaniać karton lodów i myślisz, że wszystko jest jedną wielką klęską, nawet wtedy idziesz na przód, przełamujesz stare, zlodowaciałe problemy. Budzisz się następnego dnia o jeden supełek lżejszy i karton lodów cięższy. Ale z czasem i kartonów coraz mniej.

Ale nie chodzi tylko o problemy, które wcześniej, zamiast rozpracowywać, zagłuszałeś; albo z którymi próbowałeś walczyć, ale mimo wszelkich starań trwałeś w miejscu. Chodzi też o odkrywanie siebie. W tym nowym miejscu, zwłaszcza tak innym niż Twój dom, gdzie nijak nie możesz odnaleźć niczego, co by Ci ten dom przypominało, odkrywasz w końcu siebie. Tu nie grasz starych ról, nie ma rodziny, przyjaciół, pracy, sąsiadów. Tworzysz siebie. Tworzysz i obserwujesz. Co tak naprawdę lubisz? Ile czasu chcesz spędzać z ludźmi, a ile w samotności? Czego się boisz? Co Cię śmieszy? O czym lubisz rozmawiać i czy w ogóle lubisz? W co wierzysz? Co Cię wkurza? Jak szybko płyną Twoje myśli?  I o czym są? O czym marzysz wieczorami, śnisz w nocy, myślisz nad ranem? W końcu nawet wiesz, co byś sobie wytatuował na stopie, gdybyś poczuł taką potrzebę. Wiesz, co jest dla Ciebie ważne, nad czym chciałbyś pracować, gdzie są Twoje słabości. Przyjmujesz je, otwierasz się na każdą część siebie, bo co innego Ci pozostaje w tym małym pokoju wypełnionym co najwyżej dźwiękami ciągle tych samych piosenek? W końcu musisz się sam ze sobą pogodzić. Zwłaszcza jak internet do bani, wszyscy Twoi bliscy spią albo żyją własnym życiem, bo jak wstajesz to u nich jest 3h w nocy, a jak idziesz spać - 17h. Uczysz się ciszy, a ta cisza uczy Ciebie.
 Żyjesz najlepiej jak potrafisz, a jednocześnie stoisz obok i obserwujesz, rozwijasz się. I w końcu puszczają stare hamulce, nitki w Twojej głowie, z tego wielkiego supła przemieniają się w kryształowy graf z kalejdoskopu. No prawie. I powoli. I choć nadal tego wszystkiego dużo, łatwo zrozumieć powiązania i przyczyny. Wszystko się wydaje jekieś prostsze, bardziej logiczne. Dużo przyjaźniejsze. I Ty sam stajesz się przyjaźniejszy. Dla siebie. I dla innych. Wiesz też, czego brakuje Ci najbardziej, co jest dla Ciebie najcenniejsze. I kto.



I coraz mniej w Tobie lęku i samotności. Bo wraz z wyprostowaniem kilku rzeczy w głowie, zaczynasz odczuwać spokój. Ufność. Masz w sobie więcej pewności, radości zbudowanej na tym, do czego chcesz wrócić. Już tak nie pędzisz  myślami do domu. Pozwalasz czasu płynąć swoim tempem, bo wystarczy Ci świadomość, że on płynie, a Ty razem z nim dopłyniesz w końcu do domu. Właśnie wtedy, kiedy nadejdzie najlepszy czas. I to nie będziesz ten sam Ty. Tylko lepsza wersja Ciebie. Dojrzalsza. Mądrzejsza. Bardziej kochająca.


******************************************************************************

Jak to było u mnie?
Od samych Indii ważniejsza stała się joga.  Praktyka asan dwa razy dziennie. Zmieniłam szkołę z Instytut Pattabhiego Joysa na mniej komercyjną i sławną, za to, w moim odczuciu, dużo lepszą. Dali mi tam porządny wycisk i pozwolili na wyraźny postęp. Ćwiczenie dwa razy dziennie to dużo więcej niż po rpostu 2 i pół godziny praktyki asan. To też godzina, o której musisz wstać, pora śniadania po pierwszych zajęciach; i lunchu na godzinę przed drugimi,  wyprawy na zakupy pomiędzy; kolacji, o której marzysz po udanej praktyce, i z którą chcesz zdążyć przed zachodem słońca. Cały dzień nabiera rytmu, a mięśnie stają się silniejsze i elastyczniejsze każdego dnia. Każda kolejna godzina praktyki niesie ze sobą odrobinę więcej stabilności, samoakceptacji. Nawet jeśli wydaje Ci się, że się cofasz, a ciało jest sztywniejsze i słabsze niż poprzedniego dnia. Może zwłaszcza wtedy.

Przyszła też pora na różne supełki w mojej głowie. Pewnie nie na wszystkie, ale po tych dwóch miesiącach i tygodniu, który mija dzisiaj, czuję, że mnóstwo ciężkiej pracy za mną. Choć nie wiem do końca, kiedy to się stało, bez wątpienia najstarsza terapia psychologiczna, jaką jest długa, samotna podróż, działa. Czy to wymaga odwagi? Nie. To wymaga spontaniczności, pieniędzy na samolot i głębokiego, silnego pragnienia bycia szczęśliwym.



A bycie szczęśliwym, cóż, jest dużo trudniejsze niż bycie nieszczęśliwym.  Po tych 66 dniach w Indiach w końcu rozumiem, ile radości może dać jesienny spacer z psem po lesie kabackim , skok na główkę do basenu- ładnego, czystego, gdzie nikt się na Ciebie nie gapi, jakbyś właśnie miała sesję zdjęciową do Playboya, smak rukoli i polskich jabłek... a nawet to, że kierowcy używają kierunkowskazów, a nie klaskonów w zamian i że wszędzie są chodniki. I jak poczujesz taką potrzebę, to możesz wyjść z domu i iść przed siebie. Wielogodzinny spacer po parkach, starówce, nad Wisłą. Możesz nawet utonąć anonimowo w tłumie ludzi w centrum i po prostu cieszyć się tym, że czujesz się bezpiecznie... A wszystko to możesz dzielić z tymi, których kochasz. I w najbardziej naturalny, prosty sposób, czuć się zupełnie spełniony.

Ale przez te 66 dni przede wszystkim zrozumiałam, jak bezcennym darem jest rodzina i miłość. I oby ta wiedza została równie świeża jeszcze długo, dłuuugo po moim powrocie.


wtorek, 6 sierpnia 2013

Joga na dachu

Jest coś niezwykłego w ćwiczeniu jogi na świeżym powietrzu, bez czterech ścian ograniczających spojrzenie i oddech... A ćwiczenie jogi na dachu jest podwójnie fantastyczne. :) Zamieszczam tylko kilka zdjęć.









poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Z wizytą u lekarza ajurwedyjskiego




Postanowiłam wybrać się do lekarza ajurwedyjskiego. Z moim zamiłowaniem do zdrowego trybu życia i dietetyki nie mogłabym tego przeoczyć. Jednocześnie chciałam trafić do prawdziwego specjalisty, a nie pierwszego lepszego gabinetu,  albo co gorsza do ajurwedyjskiej wersji dla turystów.

Dlatego czekałam, aż taka wiadomość sama mnie odnajdzie. I tak się stało. W końcu poznałam hindusa, który opowiedział mi o świetnym lekarzu ajurwedyskim, dyrektorze związku lekarzy ajurwedyskich w całym regionie, który na dodatek przyjmuje 3 przecznice dalej. Pozostawało tylko zebrać się na odrobinę odwagi i pójść we wskazane miejsce.

 I chyba naprawdę moim przeznaczeniem było ta trafić, bo kiedy zaszłam na tą ulicę i nie mogłam znaleźć gabinetu, z drugiej strony ulicy ktoś do mnie krzyknął. I oto ten sam Hindus stał w kolejce do krawca, uśmiechał się i machał do mnie. Odnaleźliśmy miejsce wspólnie. Malutka poczekalnia była przepełniona ludźmi, pozostali siedzieli na schodkach przed wejściem. Z jednej strony to fatalna wiadomość. Taka kolejka oznaczała przynajmniej 2 godziny czekania. Z drugiej strony facet musi być naprawdę niezły, skoro ma tylu chętnych. Hindus radzi, żebym przyszła za godzinę.

Godzinę później sytuacja wygląda podobnie, tylko twarze trochę inne. Postanawiam wrócić następnego dnia.

Następnego dnia rano jest zamknięte. Pytam obok w sklepie z cukierkami, o której doktor otwiera. O 11h, za dwie godziny. Wracam do pokoju. Trochę zrezygnowana, przyznaję.  Zajmuję się swoimi sprawami, aż decyduję się podjąć kolejną próbę. Jest już 14h40, może już zamknął, kto wie. Przynajmniej mam pretekst do spaceru.

Gabinet otwarty, poczekalnia pusta. W środku jakiś pacjent. Siadam na prowizorycznej ławce zbitej z trzech desek i się rozglądam. Pomieszczenie wielkości mojej łazienki. Po przeciwnej stronie taka sama ławka, a pod ławką biała szafka z wymalowanym czerwonym krzyżykiem, z odpadającymi drzwiczkami opierającymi się ciężko o podłogę i napisem ‘Nie dotykać’. Tak jakby ktoś mógł jej jeszcze jakoś zaszkodzić…
Nadchodzi moja kolej. Wchodzę do gabinetu, jeśli w ogóle można tak to nazwać. Pomieszczenie ma najwyżej półtora metra szerokości i 2 metry długości. Na szczęście na wysokość jest normalne. Połowę wypełnia wąska lada, a przy ladzie mały podeścik. Lekarz prosi, żebym usiadła. Wdrapuję się posłusznie na ladę, która jednocześnie jest jego biurkiem. Przed moimi oczami piętrzą się pudełeczka, pojemniczki i przeróżne flakony. Na podłodze stoją konstrukcje z kartonów, półki uginają się od przeróżnych lekarstw.

Mój lekarz ładnie mówi po angielsku. Kiedy opowiadam mu o swoich przypadłościach, diecie i jodze kiwa głową ze zrozumieniem. Patrzy w przestrzeń, zastanawia się nad moim przypadkiem, czy jest kompletnie nieobecny? Punkt między brwiami naznaczył czerwoną plamą, typowe dla ludzi uczonych, myślicieli, mnichów, lekarzy ajurwedysjkich i joginów.  Pyta, co robię w Indiach, jak długo tu zostanę. Sama już nie wiem, czy jestem u lekarza, czy u znajomego, ale jest sympatycznie. W Europie nie przywykliśmy do tego, żeby lekarz chciał nas poznać, a w sumie, czemu nie? To w gruncie rzeczy bardzo naturalne zachowanie. W końcu wyciąga kilka pudełek ze swojej zaczarowanej szafy. Opowiada po kolei o ich działaniu. Decyduję się na jedno. Wypisuje mi wielką ‘receptę’, na której opisuje mój problem i sposób przyjmowania ziół. Karze wrócić za 15 dni. Płacę 200 rupii, 180 za lek, 20 za konsultację, ‘ONLY’, jak napisał na moim paragonie. I rzeczywiście ‘tylko’, bo dwadzieścia rupii to 1zł i 20gr.



Wracam z mieszanymi uczuciami. Otwieram pudełko, wącham. Jestem zaskoczona, bo tabletki mają naprawdę obłędny zapach i głęboki, czerwony kolor. Biorę dwie, zgodnie z zaleceniem.

A teraz pora na małe wyjaśnienie. Czym jest medycyna ajurwedyjska i o co w ogóle chodzi? Ajurweda to prastara medycyna, a w dosłownym tłumaczeniu z sanskrytu ‘wiedza o życiu’, która powstała w VII w. p. n. e i oczywiście ciągle się rozwija.




Podstawowym założeniem tej pięknej nauki jest to, że ciało i umysł stanowią nierozłączną całość, współoddziałując na siebie i decydując o naszym zdrowiu. Ajurweda zakłada, że naturalnym stanem ludzkim jest zdrowie i harmonia, a choroba to nic innego, jak zachwianie tej harmonii. Równogę w ciele określa się za pomocą trzech Dosh: Vatty, Pitty i Kaphy. Każda z Dosh jest kombinacją żywiołów i związana jest z konkretnymi cechami wyglądu zewnętrznego, naszego charakteru, poziomu energii oraz trawienia.



I tak Vatta, na którą składają się żwyioły wiatr i eter, to osoba szczupła albo bardzo szczupła, o drobnych kościach, dość mocnym ogniu trawiennym (Agni) i ogromnej emocjonalności. Vatta to ruch, prędkość i energia. Taka osoba szybko podejmuje decyzje, jest energiczna i ma dobry apetyt, łatwo zmienia nastrój i wpada w gniew.

Pitta jest stworzona z ognia.  Cechami tej doshy jest średnia, silna lub atletyczna budowa ciała, pewność siebie, odwaga i ambicja. Pitta oznacza również dominację, agresję i inteligencję. Takie osoby cechuje duża dyscyplina i wymagania wobec otoczenia.

Zostaje nam Kappha. To najspokojniejsza z Dosh stworzona z dwóch żywiołów: wody i ziemi. Kapha symbolizuje regenerację i podtrzymanie. To spokój i zrelaksowanie, ogromna empatia, lojalność i rodzinność. Osoby mające nadmiar tej Doshy odznaczają się tendencją do tycia i lenistwa, ich Agni-ogień trawienny jest najsłabszy, dlatego trawienie jest dość męczące, a zamiłowanie do słodyczy zdecydowanie za duże.

Każdy z nas jest kombinacją tych trzech dosh, często z dominacją jednej lub dwóch (jeśli chcecie zrobić sobie test, podaję link na dole). Zadaniem lekarza ajurwedyskiego jest wskazanie nam drogi do osiągnięcia harmonii i wyrównania ich poziomu. Są to wskazówki dotyczące przede wszystkim stylu życia, a więc przyjmowanej wody, pokarmu, poszczenia, praktyki asan i relaksacji. I warto zauważyć, że wskazówki te nie są takie same dla wszystkich, jak w przypadku dietetyki zachodniej, tylko są różne w zależności od  kombinacji dosh w naszym ciele. I tak ilość wody, jaką powinniśmy pić, to czy jedzenie powinno być surowe, czy gotowane, z dodatkiem tłuszczów, czy bez, a jeśli tak to jakich? przyprawy, które powinniśmy stosować, ilość i wielkość posiłków oraz grupy pokarmów, które powinniśmy jeść częściej i te, które powinniśmy omijać, wszystko to dobierane jest indywidualnie i ma przywrócić równowagę w naszym ciele. A równowaga to dobre samopoczucie, szybkie trawienie, wewnętrzny spokój i radość z życia.



Do tego wszystkiego lekarz ajurwedyjski włącza zioła, które poprzez wpływ na układ trawienny i Agni, wpływają na całe ciało, przywracając równowagę trzech dosh  i zdrowie. Niektóre receptury mają tysiące lat i mają kilkanaście składników, inne są znacznie prostsze.

Moim wyrokiem okazał się nadmiar Kapphy. Ponieważ o dietę dbam z ogromnym zaangażowaniem, nie dostałam żadnych zadań w tej dziedzinie. Czerwone tabletki o pięknym zapachu, składające się z ponad 30 różnych ziół (z czego tylko jeden-imbir ma odpowiednik nazwy po polsku) miały rozwiązać problem. No cóż. Magiczne tabletki? Ile razy już to słyszałam?


Tym razem jest inaczej. Poziom energii wyraźnie wzrasta, sen się skraca, humor polepsza, skóra oczyszcza, a trawienie pierwszy raz w życiu działa jak należy. To się nazywa kompleksowe działanie! A ja się z tego wszystkiego cieszę, jak dziecko i mam ochotę podbijać świat! Tak więc oddaję ogromny szacunek całej ajurwedyjskiej spuściźnie i maszeruję na dach na poranną porcję jogi! :)



Podaję linka do testu na doshe: http://www.ajurweda.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=7&Itemid=7


niedziela, 4 sierpnia 2013

Pedicure po hindusku, czyli kompletna katastrofa :)



Postanowiłam zaszaleć, trochę o siebie zadbać w tym ciężkim świecie. Tak więc po porannym praniu na kamieniu (doskonalę się, mam już nie tylko płyn do prania, ale również odplamiacz i wybielacz) zapisałam się na pedicure do ekskluzywnego salonu kosmetycznego, który odkryłam zupełnie przypadkiem kilka dni temu.
 
Jestem na miejscu. Mam złe przeczucie, ale co tam, zobaczymy. Przychodzi kosmetyczka, zaprasza mnie na fotel, prosi, żebym włożyła stopy do pojemnika z wodą. Parzy, jak diabli. Pierwszy minus. No nic, odkręca zimną wodę, czekamy. W międzyczasie zmywa lakier z jednej stopy i zabiera się za skracanie paznokci. Pilniczek co chwila jej wypada. Wygląda, jakby robiła to pierwszy raz w życiu.  Kiedy proszę, żeby je skróciła, sięga po cążki. Są malutkie, całe różowe, z rysunkami zwierzątek. Hmm… Zabiera się do pracy. Powolutku, powolutku. Idzie jak krew z nosa. Patrzę w kolorowe czasopismo, próbuję się odprężyć i cieszyć z tego małego luksusu, na który sobie pozwoliłam. I nagle ciach, patrzę na stopę i okazuje się, że pani kosmetyczka postanowiła przeciąć czwarty paznokieć w poprzek. Nic poważnego, nie ma krwi, jest tylko trochę naderwany. Nie wiem jak jej się to udało tymi małymi, różowymi cążkami w dinozaury, ale wstaję i mówię, że dziękuję, że już mi chyba tego luksusu wystarczy. Kobieta przerażona, że zaraz ją wywalą, ja nie wiem, co zrobić, głupio mi, ale boję się, że jak dojdzie do wycinania skórek, to zostanę bez palca. Wychodzę, tłumaczę w recepcji, że przykro mi, ale ta pani chyba nie za bardzo się na tym zna, pokazuję naderwany paznokieć. Właścicielka wzdycha ze zrozumieniem, nalega, żebym pozwoliła to ‘naprawić’, cokolwiek to znaczy, ale odmawiam. W końcu miałam sobie zrobić prezent, a wyjdzie z tego jakaś masakra z różowymi dinozaurami w tle.

Wychodzę i wracam do domu, z jedną stopą pomalowaną, a drugą już zmytą. Głupio się czuję, ale szybko się orientuję, że najprawdopodobniej nawet gdybym nie miała stopy, nikt by tu tego nie zauważył, bo jednak wszyscy bez żadnego pardonu wlepiają wzrok w moją twarz i włosy.

Cóż. Nie przejmując się dłużej swoją asymetrycznością, wracam do pokoiku i robię sobie full profesjonalny pedicure. Zajmuje mi to godzinę, ale efekt jest co najmniej tak dobry jak po wizycie w salonie Opi.

A obcinacz do paznokci w dinozaury niesie ze sobą znacznie większe przesłanie niż mogłoby się wydawać. Bo widzicie, to było tak. Znalazł się jakiś inwestor z wizją, który  co ś tam widział. Może w Europie, może w Stanach, może na filmie. Tego nie wiem. Ale wiem, że chciał stworzyć taki ładny salon urody, wiecie, w kolorach ziemi, z profesjonalnymi fotelami, szklanymi, podświetlanymi od środka ścianami, lśniącą podłogą z gresu i muzyką relaksacyjną w tle. No i naprawdę mu wyszło. A potem zatrudnił kosmetyczki i tu wychodzą Indie. A wraz z Indiami różowe pudełko w pieski i kotki z różowym kremem w środku (No i co ja mogę myśleć o tym kremie?? Każda kobieta to zrozumie…), obcinacz w dinozaury… No i umiejętności chyba z youtube’a… No i klientka, która ucieka z jedną zmalowaną stopą, bo jej pedicure okazał się być katastrofą!

Ale skoro jesteśmy w Indiach, uśmiechamy się do tego, co miłe i uśmiechamy się do tego, co gorsze. 

Uśmiechamy się zawsze.  Koniec kropka. I to chyba jedna z najpiękniejszych umiejętności, którą można w sobie wykształcić. Umiejętność, bez której życie byłoby potwornie ciężkostrawne. Umiejętność, którą warto rozwijać nie tylko w Indiach.

sobota, 3 sierpnia 2013

Choroba, wizyta w szpitalu i pobieranie krwi w Indiach, czyli jak wdrapałam się na kolejny poziom świadomości :)

Przyszła pora na chorobę. Parę żywieniowych błędów, tu za ostro, tam za tłusto, nowa mikroflora, nie najczystsza woda, kilka niewyspanych nocy, intensywnych dni… To wystarczy.

Budzę się w nocy z zimna. Cała się trzęsę, a szczelne zakrycie moim bezcennym kocykiem przywiezionym z domu na niewiele się zdaje. Próbuję jeszcze zasnąć kilka razy. Wiecie , jak to jest. Zmęczenie podsuwa kuszącą nadzieję, że to wystarczy.  Że jak skulimy się trochę bardziej, to zrobi się ciepło.

W końcu wstaję, idę do łazienki, próbuję rozgrzać się wodą, ale jest zbyt zimna. Cóż, ostatnie dni były zbyt szare, żeby w zbiorniku na dachu woda mogła się naprawdę nagrzać. Zmarznięta podwójnie, wycieram się energicznie ręcznikiem i postanawiam nałożyć na siebie wszystko, co mam. Jeśli to nie pomoże, pójdę do domu właścicieli i zdobędę jakoś kolejne prześcieradła albo koce. Nie mam pojęcia jak to zrobię o 3h30, zwłaszcza jeśli dom jest zamknięty, i w duszy się modlę, żeby zawartość mojej szafy okazała się wystarczająca.

3 bluzki, 2 pary spodni, wokół szyi oplatam sindbadki, z ręcznika robię pelerynę, zdejmuję z łóżka prześcieradło, zwijam się w kłębek na gołym materacu i dokładnie przykrywam kocykiem i dwoma prześcieradłami. Czekam. Mija długa chwila. Pojawia się ciepło. Zasypiam. Nie wiem jeszcze, że to tylko początek ciężkiej walki. Mały i niewinny w porównaniu z tym, co mnie czeka.

Zaczyna się od braku energii, przygnębienia, rezygnacji. Jest niedziela, dzień święty; w mojej obecnej sytuacji głównie dlatego, że nie ma zajęć jogi; o świcie ani w ogóle. Nie zdążam się jeszcze porządnie rozbudzić, kiedy dociera do mnie, że mam gorączkę. Po tym, co wydarzyło się w nocy wcale mnie to nie dziwi. Trwam w poczuciu przygnębienia jeszcze pół godziny, po czym niechętnie zwlekam się z łóżka. Idę do właścicielki po termometr. Mają tylko taki elektryczny. Miałam nadzieję, że zasada nie szukania nowych rozwiązań będzie dotyczyła również termometrów, ale akurat w tej kwestii postanowili być nowocześni. Kobieta wskazuje mi krzesło i każe włożyć termometr pod język. W mojej głowie zapala się czerwona lampka, sygnalizacja ‘Indie. Tu jest brudno. Trzeba wszystko dezynfekować, myć, wycierać, gotować, obierać, parzyć,  jonizować…!’. Pytam, czy nie trzeba tego najpierw wyczyścić. Zapewnie mnie, że jest czyste i się uśmiecha. Cóż, ufam jej. Jej jednej w całych Indiach ufam. Dała mi pitną wodę i prześcieradła, wymieniła w banku sześćset dolarów na rupie, dała mi sztućce i naczynia, z których codziennie jem, nauczyła mnie nawet myć włosy w kuble, więc jeśli jej nie zaufam, przepadnę.

Tak więc wkładam termometr do ust i czekam. Pika. Na wyświetlaczu widnieje jakaś obłędna liczba. Wspaniale. A więc hindusi określają temperaturę ciała w Farenheitach. Za to temperaturę powietrza w stopniach Celsjusza, jak informuje mnie natychmiast właścicielka, śmiejąc się przy tym, jakby to był najlepszy żart. Cóż, sprawdzam temperaturę w Internecie, trochę ponad 37, niewinny początek.

Wracam do łóżka, mam taką minę, że chyba dobrze, że nikt nie musi jej oglądać. Najchętniej teleportowałabym się do domu. Dosyć mam całych Indii, wszystko mnie wkurza, przeklinam sama do siebie pod nosem, albo w myślach, sama już nie wiem. Po jakimś czasie przychodzi Hiszpan, wraz z nim banany i witamina C. Musimy tu o siebie dbać nawzajem, każdy w końcu przez to przechodzi.

Mijają godziny. Nastrój coraz gorszy, temperatura coraz wyższa. Zdążyła mnie rozboleć każda część ciała. Nie wiem już sama, czy to wina gorączki, czy tego potwornego materaca i marzę o miękkim, sprężynowym materacu i puchowej kołderce. Tymczasem mój realny pokój zamienia się w kompletny chaos, a królestwem tego chaosu jest właśnie łóżko. Koc, prześcieradła, laptop, kubek, te wszystkie ciuchy, które założyłam na siebie w nocy, aparat fotograficzny i wszystkie ładowarki i zasilacze jakie tylko wzięłam kotłują się w najbardziej nieokiełznany możliwy sposób, a wśród tego wszystkiego-ja, nieszczęśliwa, chora i kompletnie zaniedbana.

Próbuję spać. Co jakiś czas się budzę, chwilę coś porobię, zasypiam na nowo. Wiecie, jak to jest. Każdy z Was miał gorączkę. Różnica jest tylko taka, że zamiast leżeć w domu i popijać ziółka zaparzone przez mamę i czekać na jej troskliwą dłoń sprawdzającą temperaturę czoła, leżę sama, w samotnym pokoju, którego nikt prócz mnie nie posprząta, na dodatek bez ziółek, bo musiałabym je kupić i sobie zaparzyć; i bez termometru, bo właścicielka postanowiła za każdym razem nalegać, bym zmierzyła temperaturę u niej przy stole. No i jestem w Indiach. Nie zapominajmy o tym szczególe.

W kraju 1000 i jednej choroby. Tropikalnych potworów, które grożą co najmniej paraliżem, poprzedzonym martwicą jelit, owrzodzeniem jamy ustnej i czarną biegunką.  A to wszystko za sprawą jednego komara… No, a przecież bakterie i wirusy to nie wszystko. Bo przecież są jeszcze pasożyty! Jest nawet taki jeden, mój ulubiony. Babcia, próbując zniechęcić mnie do wyjazdu, ujawniła mi jego imię. Tasiemiec tęgoryjec. Więc prócz polio, malarii, trzech typów żółtaczki, duru brzusznego, tężca i błonnicy, czeka jeszcze on-tasiemiec tęgoryjec, bezlitosny i krwiożerczy! Cóż, chyba rzeczywiście trzeba być szalonym, żeby tu przyjeżdżać.

Budzę się, gdy wszyscy dookoła są już dawno na nogach i czuję się znacznie lepiej. 14 godzin snu robi swoje. Termometr znowu wskazuje cyferki bardziej w okolicach 94, a nie 100. Przelicznik Farenheita na Celsjusza na stałe wita w mojej przeglądarce. I choć nadal przekraczam 37 stopni i czuję się beznadziejnie, decyduję się na krótki spacer. Tłumaczę się sama przed sobą świeżym powietrzem, ale tak naprawdę nie mogę już znieść tego łóżka.

No więc wychodzę w piżamie. A właściwie w tych sindbadkach, które jeszcze wczoraj służyły mi jako szalik. Ale przecież to Indie, nikt nie zauważy. I rzeczywiście, niektórzy mało ogarnięci znajomi, mówią mi nawet że świetnie wyglądam. Myślę, co za ironia i gratuluję sobie w myślach założenia tych wielkich, ciemnych okularów.

Szuram tak sobie ospale, aż docieram do stoiska z kokosami, kupuję jednego. Sprzedawca ciosa go swoją szabelką, robi otwór i podaje wraz z plastikową rurką.  I gdzieś tam w duszy liczę na to, że może to bogactwo minerałów, o którym tyle się naczytałam, postawi mnie na nogi. Szuram jeszcze kawałek, kupuję kilka małych bananków, pomarańczę i jabłko, po czym zawracam i szuram z powrotem. Poprzedniego dnia niczego nie zjadłam i czuję, że tego będzie podobnie, ale dobrze było wyjść z tego dusznego pokoju.

Wracam do mojego barłogu, do mojego chorowania. Temperatura wzrasta z upływem każdej godziny. Nie mam już siły rozmawiać, ani pisać. W końcu, pewnie gdzieś w okolicach 39 stopni, nie mam już nawet siły oglądać głupich filmów. Witamina C pochłonięta, banany leżą spokojnie, nieruszone, nadgryzione jabłko ląduje w kuble na śmieci. Płakać mi się chce, tak nienawidzę tych Indii, szkoły jogi, a przede wszystkim, siebie samej.

A temperatura rośnie. Aż w końcu plecy i biodra stapiają się w jeden, wielki, czerwony,  promieniujący ból. Spać się nie da, otworzyć oczu tym bardziej. Leżę półprzytomna, nie do końca świadoma upływającego czasu. I gdzieś w tym okrutnym momencie, podejmuję heroiczną decyzję. Piszę do Francuza maila, żeby przyniósł mi termometr od właścicielki, jak najszybciej.

Niedługo później puka w szybę. Biorę termometr, wciskam jedyny guzik, czekamy aż zapika. Jest wyrok, 107.8. Sprawdzamy w Internecie, 40 stopni.  Nieee.-to było wszystko, co przeszło przez mój zamglony umysł. Jedziemy do szpitala. Francuz załatwia rikszę, szpital jest równie blisko, co stoisko z bananami, ale w tym momencie to koniec świata. W szpitalu, jak na całym świecie, panuje spokojna atmosfera obycia z bólem. Lekarka zadaje kolejne pytania, sprawdza ponownie temperaturę. Pyta się, czy zgadzam się na leki obniżające gorączkę. Tak, zgadzam się! Dostaję zastrzyk  w tyłek. Ma pomóc w ciągu 20 minut. Francuz kupuje leki, dostaje cały instruktaż. W tym momencie kocham go całym sercem. 

Idziemy do ‘laboratorium’ na pobranie krwi. Pielęgniarka karze mi usiąść na starym, rozklekotanym biurowym fotelu, stojącym na końcu malutkiego korytarza, w drzwiach do równie malutkiego biura, zawalonego po brzegi papierami, drukarkami i czymś tam jeszcze-tu świadomość zawiodła. Jestem przekonana, że czekam na tym VIP-owym obrotowym krześle z możliwością odgięcia do poziomu dopóki-nie-zastrzyma-cię-ściana na swoją kolej, aż tu nagle pielęgniarka przychodzi z igłą i taśmą na rzep. Tak, to właśnie jest laboratorium. Tak, ja też w to nie wierzę. Nawet w swojej 40-sto stopniowej agonii. Nie ma to większego znaczenia. Dostaję instrukcje. Opieram dłoń na kolanie, zaciskam pięść, wacik ze spirytusem, ukłucie, czekanie. I tyle. Pora na siusiu. Dostaję pojemniczek, wskazują toaletę. Otwieram drzwi, albo może on je otwiera, w każdym razie staję twarzą w twarz z jakimś starym hindusem. Uroczo, czyli toaleta, albo raczej dziura w podłodze, jest koedukacyjna. No nic, daję rade. Odstawiam pojemniczek na wskazane miejsce, czyli pod schodami. Na pudełeczku widnieje napis ‘Alicja’. I tyle. Nie ma nazwiska, ani numeru pacjenta, ani numeru badania. Po prostu ‘Alicja’.

Wracamy do domu. Biorę paracetamol i padam na mój barłóg. Czekam, aż poczuję się lepiej, aż płyn wstrzyknięty w prawy pośladek rozpłynie się po moim ciele i opanuje gorączkę. W międzyczasie myślę tylko o jednym. Widzę siebie umierającą w tym małym, brzydkim pokoju i zastanawiam się nad groźbą mojej babci, która zniechęcając mnie do wyjazdu sięgnęła w końcu po ostateczny argument, pisząc, że sprowadzenie moich zwłok z Indii będzie kosztować moją mamę fortunę!

Następnego dnia temperatura utrzymuje się na normalnym poziomie. I choć nadal jestem słaba, czuję, że najgorsze minęło. Czytam o objawach tych wszystkich strasznych, paraliżujących, śmiertelnych chorób i z ulgą stwierdzam, że mnie to nie dotyczy. Nawet tasiemiec tęgoryjec nie wygląda już tak przerażająco.

Mija kolejny dzień. Mija też choroba. Wychodzę na zakupy, wszyscy znajomi zwracają mi uwagę, że schudłam (nie wiedziałam, że 40-stopniowa gorączka kosztuje tyle kalorii!). Jedziemy z Francuzem do sklepu z ubraniami na drugim końcu Mysore, takim prawdziwym, nie-dla-turystów. Przymierzam długie, hinduskie spodnie, kolorowe, bawełniane tuniki, bawię się. Cieszę z całego serca tym, że mogę tu być, przebierać w kolorach i wzorach, czuć zapach kadzideł i stać o własnych nogach. Wpatruję się w odbicie mojego nowego, płaskiego brzucha, pewnie trochę za długo, bo Francuz zaczyna grozić, że wyjdzie beze mnie, krążąc w tą i z powrotem po sklepie. W końcu decyduję się na jeden zestaw.




Spotkanie ze znajomymi, spacer. Wszystko wydaje się takie wspaniale. Dlaczego? Nic się nie zmieniło. To znaczy nie zmienili się ani znajomi, ani tematy naszych rozmów, ani sposób spędzania czasu. Nie zmieniły się też Indie. Krowy nadal stoją na środku drogi, a jedzenie roznosi ten sam krzykliwy zapach masali i chilli.

Zmieniłam się ja. Odszedł ten paraliżujący strach, o to, jak to będzie, jak sobie ułożę tu życie, czym wypełnię te wszystkie godziny, za kim będę tęsknić najbardziej. Wraz z chorobą przeszła tęsknota, która nie pozwalała poczuć tego elementarnego, najprawdziwszego szczęścia, które nosi w sercu każdy z nas-radości istnienia, radości wolności. Nagle wyzwanie, jakim był ten wyjazd, przestało być wyzwaniem i stało się nagrodą.

Wróciłam do pokoju, posprzątałam i wywietrzyłam. Spojrzałam w lustro i poczułam kompletną harmonię. I powiem Wam, że to jest najpiękniejsze uczucie, jakiego może doświadczyć człowiek. Harmonię  w sobie samym, harmonię z własnym losem, harmonię z otaczającą go rzeczywistością. Bo to uczucie jest jak drzwi, wielkie dwuskrzydłowe drzwi, które wpuszczają do tego małego, zakurzonego, poplątanego pokoiku wewnętrznego światka promienie oślepiającego słońca, obłędne zapachy wiosennego ogrodu, odważny podmuch wiatru; pozwalają wykurzyć strach przed tym, co nowe i nieznane i wyjść, zachłysnąć się odczuciami wszystkich zmysłów, czerpać z tego wszystkiego, doświadczać i sięgać po własne marzenia bez strachu przed opinią, porażką albo uczuciem spełnienia.

Bo harmonia jest dla mnie kluczem do wszystkiego, co odważne i ogromne. Do miłości, ale nie tej romantycznej, tylko tej długowiecznej, pełnej troski i wyrozumiałości. I nie chodzi tylko o miłość, którą obdarza się  innych, ale również o tą, którą darzymy samych siebie. Bo przecież nie można dzielić się czymś, czego się nie ma... Nie można dawać miłości, jeśli do siebie samego czuje się nienawiść i pogardę. Poczucie harmonii jest również kluczem do spokoju, trwałego spokoju, którym można się otulić w chwilach słabości i znowu poczuć bezpiecznie… I do odwagi. By żyć teraźniejszością, obecną chwilą, własnym oddechem, w rytmie wybijanym przez serce.

Tworzę listę rzeczy, które chcę zrobić w ciągu najbliższych dni. Wizyta u lekarza ajurwedyjskiego, wyprawa do hinduskiego kina i teatru, do sklepu z tkaninami i poleconego krawca. Są też mniej bajkowe cele, jak kupno odplamiacza w supermarkecie i zamiecenie podłogi. Ale wszystkie mnie cieszą. Bo czuję się w zgodzie z sobą i ze światem, i wszystko, co robię i planuję zrobić dyktowane jest pragnieniem poznawania świata, dbaniem o to moje proste życie. A nie przez strach przed samotnością, chęć zagłuszenia własnych lęków, wypełnienie czasu w obawie przed myślami, które się pojawią w nadmiarze wolnego czasu. A różnica jest gigantyczna. Bo nagle życie staje się takie proste, staje się pasmem lekkich, codziennych obowiązków i przygód, doświadczanych z uśmiechem. Nie ma walki, nie ma ciężaru pokonywania siebie w każdej, najprostszej czynności… Na kolejny dzień czekam z niecierpliwością, bez strachu.

I mam nadzieję, że nie masz pojęcia, o czym mówię. Jeśli tak, to znaczy, że jesteś szczęśliwym człowiekiem, z uporządkowanym życiem wewnętrznym i miejmy nadzieję, że zawsze tak będzie. J

Samotna wyprawa wiele pokazuje. Wywleka przeróżne problemy na światło dzienne i karze Ci się z nimi zmierzyć, ponaprawiać. I ta choroba była właśnie takim naprawianiem. Była jak kłótnia. Jak wielka, długa awantura z samą sobą, po której przychodzi zrozumienie, harmonia i nowe, lepsze zasady. I może to zabrzmi absurdalnie, ale takiej choroby, albo raczej takiego uzdrowienia, życzę każdemu.





sobota, 27 lipca 2013

Jak mieszka biała kobieta w Indiach, czyli spanie, pranie i gotowanie :)

Pora na temat bardziej przyziemny i znacznie zabawniejszy. Życie białego człowieka w Indiach. Nie, życie białej kobiety w Indiach, tak będzie jeszcze ciekawiej.

Zacznę od tego, co mi najbliższe, czyli mojego pokoju. Coś już o nim wspominałam, ale teraz zgłębię temat tworząc przed Waszymi oczami wyraźny obraz mojego nowego życia. :)

W pokoju jest szafa i łóżko. I na tym koniec. Nie ma stołu, krzesła, ani haczyka na ręcznik. Nie ma też szafki nocnej ani lampki, przy świetle której mogłabym podumać przed snem. Jest za to wielki kanister z pitną wodą, który stoi na metalowych nóżkach. A warto zaznaczyć, że woda pitna służy nie tylko do picia, ale również do gotowania, mycia warzyw i parzenia herbaty. Tutaj uczysz się ograniczać swoje potrzeby do minimum, a do wieczornego dumania musi wystarczyć Ci światło księżyca.



W rogu pokoju są drzwi do łazienki. Całkiem plastikowe, a miały chyba imitować drewno. Malutka, brudna do granic możliwości łazienka pozwala nieśmiało sądzić, że nikt jej nigdy nie sprzątał. Tak, pył, który powstał podczas wiercenia dziury w ścianie w celu przymocowywania plastikowego drążka o nieznanym zastosowaniu oblepił szklaną narożną półeczkę i tkwi tam do dziś rozwiewając wszelkie wątpliwości.

Odkręcam prysznic. Cisza. Brak reakcji. Patrzę się chwilę, pewnie trochę głupio. Próbuję na nowo. Stosuję uniwersalną zasadę dzieci epoki komputerów : 'Wyłącz i włącz', nie działa. Chwilę jeszcze walczę, przekręcając wszystko co się tylko da przekręcić, ale woda najwyraźniej nie zamierza popłynąć niezależnie od moich starań, więc rezygnuję i postanawiam zapytać o to właścicielkę.

Kilka minut później już wszystko wiem. Sitko od prysznica jest skamieniałe, bo nikt go nigdy nie używał. Ale właścicielka uspokaja mnie, że jeszcze dzisiaj je przeczyści i jak gdyby nigdy nic odkręca je i chowa do kieszeni. Tutaj wszyscy używają tego- mówi wskazując na wiszący ze ściany półtorametrowy szlauch, którego koniec znajduje się w wielkim wiadrze. Na chwilę milknę. Potem się śmieję. Bo cóż innego może zrobić dziewczyna, która przez ostatni rok brała codziennie długą, gorącą kąpiel wypełnioną zapachem olejku migdałowego i lawendy? A więc przez następny miesiąc będę się kąpać w wiadrze. Mogę oczywiście korzystać z prysznica, o czym natychmiast informuje mnie właścicielka, ale tam leci tylko zimna woda. No dobrze.



Patrzę na wiadro, potem na warkocz tej kobiety, który ma ponad metr. Jeżeli ona daje radę, to ja też dam. I pytam z szerokim uśmiechem, jak ona myje w tym włosy. I wtedy okazuje się, że w skład zestawu do mycia wchodzi jeszcze duży kubek, którym należy nabrać wodę z wiadra i następnie polewać nim włosy. Dobrze. Niech i tak będzie. Właścicielka wychodzi. Zostaję sama. Jeszcze raz roglądam się po mojej nowej łazience. Jest wielkości dużej kabiny prysznicowej. Nad umywalką, która wymaga porządnego szorowania wisi krzywo małe lusterko w różowej plastikowej ramce. Pastylkowo różowa jest również podłoga, a firankę pokrywa masa wielkich róż. Cóż, całość jest po prostu paskudna, ale przynajmniej do tego stopnia, że wzbudza uśmiech.

Rozpakowuję się. Mam zaledwie 3 zestawy ciuchów na codzień i trochę więcej do ćwiczeń. Tych, którzy ćwiczą ashtangę raczej to nie zdziwi. A co do reszty, to wierzcie mi, to nie jest ta joga, na którą założysz tureckie portki, usiądziesz w kwiecie lotosu i zastygniesz na amen.

Walizka już opróżniona, a szafa nadal świeci pustkami. Zastanawiam się, jak to będzie przez 3 miesiące nosić na zmianę 3 stroje. Na pewno to czegoś uczy... I zastanawiam się, czy jak po tych trzech miesiącach wrócę, to czy przez pierwszy tydzień będę chodzić codziennie po sklepach, czy raczej przez pierwszy tydzień będę chodzić codziennie w tym samym.

Wsuwam walizkę pod łóżko, siadam. Nie wierzę. Aż muszę sprawdzić. Tak. Mój materac ma 4 cm grubości. Właściwie ciężko to nazwać materacem. Już wiem, że to będzie trudne. O ile wiadro i kubek są zabawne, o tyle twarde jak decha łóżko może być prawdziwym wyzwaniem. W tamtej chwili jeszcze nie miałam pojęcia, że największym problemem będzie nie samo spanie, ale przede wszystkim siedzenie. Po 5 minutach zmieniam pozycję, po 10 podkładam poduszkę, po 15 się kładę, po 20 zaczynam od nowa.

Przejdźmy do gotowania. Właścicielka prowadzi mnie na pierwsze piętro. W korytarzu stoi przenośna kuchenka gazowa z dwoma palnikami, kawalek blatu i lodówka. Nie ma natomiast: kosza na śmieci, naczyń ani zlewu. Po dwóch tygodniach odkryłam skąd czerpać naczynia i gdzie je zmywać, niestety wciąż nie odkryłam kosza na śmieci. Jak to działa? Otóż gotowanie jest tutaj grubszą akcją. Woda pitna jak już wspomniałam soi w kanistrze u mnei w pokoju. Naczynia biorę z kuchni właścicielki, na parterze, gotuję na pierwszym piętrze, zmywam z powrotem na dole, a śmieci... Śmieci różnie.
 



I teraz wyobraźcie sobie przygotowanie mojego typowego obiadu, czyli sałatki z pomidora, ogórka i cebuli, oraz ciecierzycy z duszonymi warzywami. Nie będę nawet próbować policzyć ile razy maszeruję od siebie na górę i z powrotem, zamykając za każdym razem drzwi na klucz. Ale przyznaję, satysfakcja jest. Każdy posiłek to wyzwanie. Zastanawiam się tylko, dlaczego wszystkie naczynia są metalowe. Póki co zwycięża odpowiedź mojego hiszpańskiego znajomego-szkłem nie można by było rzucać frisbee do zlewu. Coś w tym jest.



Zostaje już tylko pranie. Ale zanim do tego przejdziemy, musimy coś sobie wyjaśnić. Otóż Hindusi nie lubią zmian. To znaczy, że jeśli coś sprawdzało się przez setki lat, to nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że być może można to udoskonalić. Może brzmi banalnie, ale wierzcie mi, po 22 latach spędzonych w świecie, który kręci się głównie wokół doskonalenia, ulepszania i wymieniania na lepszy model, jest to duży szok kulturowy. Co najmniej duży. I tak, jak było sari, tak jest sari. Jak było wiadro z wodą do kąpieli, tak jest nadal.



I jak prało się na dachu na kamiennej płycie na dachu, tak pierze się na kamiennej płycie po dziś dzień. I nie, nie jest to jedynie przymusowa atrakcja dla turystów, ascetycznych joginów, którzy porzucą wygody życia, byle tylko praktykować w swojej wątpliwej świątyni. Nie. Oni też nie mają pralki. Nikt. Podobno jakiś okoliczny spryciarz kupił jedną i pierze ciuchy turystom za słoną opłatą. Pewnie na tyle słoną, że nie musi kalać się już żadną inną pracą, w końcu jest posiadaczem pralki.



Tak więc w miastach kobiety piorą na dachu, a te bogatsze zlecają to innym. Przykładowo, wypranie spodni kosztuje 20 rupii, czyli trochę ponad złotówkę. Oczywiście jak na twardą kobietę z północy przystało, postanowiłam sobie prać wszystko sama. Cóż, przyznaję. Moje wymagania dotyczące świeżości ubrań odrobinę zmalały. I już nigdy nie zapomnę użyć dezodorantu.






piątek, 26 lipca 2013

Dziesiąty dzień w Indiach... Czyli osobiste wyznania z księżycem w tle


Słyszeliście może o wpływie księżyca na ludzkie ciało i umysł? Nawet jeśli nie, to z pewnością uczyliście się o tym, jak jego przyciąganie porusza wody na całym świecie, powodując przypływy i odpływy. W takim razie nie powinno was zdziwić, że człowiek składający się w 60% z wody również może odczuwać pewne zmiany, choć znacznie subtelniejsze, pod wpływem ruchu Księżyca.

Podobno ubywanie księżyca jest procesem zmniejszania i eliminowania. Nów, czyli moment kiedy księżyc znajduje się między Słońcem a Ziemią i jest niewidoczny gołym okiem, ma charakter odnawiający i stanowi dobry moment na podejmowanie nowych wyzwań. Przybywanie księżyca oznacza natomiast akumulację, jest procesem wzrastania, wzmożonej aktywności. Najciekawsza jest jednak jego pełnia. Podobno wtedy najintensywniej odczuwamy jego siłę. Stajemy się bardziej pobudzeni, emocje biorą górę nad racjonalnym myśleniem. Wiele osób, zwłaszcza dzieci, które są znacznie lepiej zsynchronizowane z naturą, nie może spać.

Co ciekawsze wg Jogi, która jest nie tylko metodą na rozciąganie ciała, ale całym systemem filozoficznym i prastarą nauką o ludzkim ciele i duszy, istnieje coś takiego, jak punkty księżycowe. Podczas gdy mężczyzna ma tylko jeden taki punkt i znajduje się on na brodzie, kobieta ma ich aż 11. Te punkty odzwierciedlają naszą emocjonalność, zmienność nastroju i zachowań względem innych. W idealnej synchronizacji z naturą, gdzie cykl kobiecy trwa tyle samo ile cykl księżyca, każdy z tych 11 punktów powinien aktywować się na 2 i pół dnia, wpływając na kobiecie nastroje i decyzje. I tak na przykład punkt księżycowy znajdujący się po wewnętrznej stronie ud odpowiada za wydajność i wysoki poziom energii, zmysł organizacyjny i pragnienie perfekcyjnego wypełniania obowiązków, a punkt znajdujący się na piersiach wzmaga kobiece współczucie, miłosierdzie, pragnienie intymności, jak również naiwność i brak asertywności.

Nie wiem, czy to wszystko do Was trafia, ale mnie fascynuje to, jak mnisi i znachorzy sprzed tysięcy lat opisywali ludzkie ciało i umysł, nie znając pojęć współczesnej medycyny, nie mając metod badania anatomii i fizjologii, które mamy dzisiaj. Na dodatek dochodzili do podobnych wniosków w różnych częściach świata. Należy ich darzyć ogromnym szacunkiem, ponieważ ich przekazy nie raz pozwalają nam zrozumieć procesy zakwalifikowywane przez współczesnych lekarzy do rubryki cudów, zdarzeń niewytłumaczalnych. Najbardziej jednak podziwiam ich za to, że nie próbowali wszystkiego za wszelką cenę odseparowywać. Tak jak współczesna medycyna odseparowuje pracę poszczególnych narządów, w minimalnym stopniu uznaje wpływ diety i emocji na zdrowie, tak medycyna chińska czy ajurwedyjska postrzega człowieka jako całość-nie tylko samą w sobie, ale również jako element większej całości, jaką jest otaczająca go przyroda, pokarm, który przyjmuje, społeczeństwo w którym żyje, a w końcu cały układ słoneczny.

Czemu o tym wszystkim piszę? Skąd w ogóle temat księżyca?

Kiedy wyruszasz sam na drugi koniec świata, zdarzają się czasem gorsze dni. Dni wypełnione szarą samotnością, mokre od łez, wyciśniętych tęsknotą za czymś nieuchwytnym; może szczerą rozmową, może czułym gestem bliskiej osoby albo filmem obejrzanym wspólnie wieczorem, spacerem po starówce z przyjacielem.

Dostrzegam wtedy jak cenne jest to, co mam. To, co czeka na mnie w domu. Codziennie. Niezmiennie. I nigdy nie myślę o gorącej, pachnącej kąpieli, dużym wygodnym łóżku, ani nawet mojej kuchni, której w żadnym razie nie da się porównać z tą gazową kuchenką stojącą w korytarzu na pierwszym piętrze. Moje hinduskie łóżko pokryte plamami, których pochodzenia wolę nie znać, o materacu równie miękkim jak podłoga, w zupełności mi wystarcza. A kąpiel w wiadrze przy użyciu szlaucha uznałam za znacznie szybszą i wygodniejszą. Nawet kuchnię, rozbitą na trzy różne pomieszczenia, zaakceptowałam z uśmiechem dochodząc do wniosku, że rozwinie mój zmysł logistyczny. Ale są rzeczy, znacznie bardziej subtelne i niewidoczne, których nic Ci nie zastąpi.
Nasz umysł, nasze ego, nasze nastroje, wszystko to karmi się kontrastem. Wszelka nasza ocena powstaje dzięki niemu. Cieszymy się, gdy coś nam wyjdzie lepiej, smucimy, jeśli nasze efekty się pogarszają. Mamy nasz punkt odniesienia. Czasem to my sami, czasem znajomi, czasem wyniki statystyczne Europy. Nieważne. Ważna jest barwa. Tego, co było i tego co jest. Tak powstaje nasz kontrast. Dlatego z czasem przestajemy doceniać, potrzebujemy więcej, częściej, inaczej, lepiej; bo to, co niegdyś miało dla nas intensywną barwę, teraz stało się naszym bledszym punktem odniesienia. Z jednej strony to wspaniałe, rozwijające. Pragniemy iść na przód, dążymy do doskonałości. Z drugiej strony, są takie aspekty życia, które nie potrzebują ciągłych zmian; potrzebują za to naszej wytrwałej, niezmiennej wdzięczności. Potrzebują byśmy wykształcili w sobie stałą umiejętność dostrzeżenia piękna ich barwy, bez ciągłego poszukiwania kontrastu. Wymagają od nas wczucia się w ich odcień wyjęty z całej palety barw, pozbawiony czegoś bledszego i żywszego, gorszej i lepszej wersji samej siebie. Miłość jest jedną z takich rzeczy. A ze wszystkich rodzajów miłości, przede wszystkim miłość matki.

A podróż... Podróż może być takim narzędziem, które te nasze kontrasty ustawia z powrotem na zdrowe tory. Obniża barwy naszych oczekiwań o kilka porządnych tonów i na nowo pozwala się cieszyć prostymi radościami codzienności. Być może każdy z nas ma naturalną, wewnętrzną potrzebę ascetyzmu. Gdyby tak nie było, kto zdecydowałby się opuścić wygodny, ciepły dom by zmierzyć się z własnymi siłami na górskich szlakach śpiąc pod namiotem, nie raz będąc głodnym, zmęczonym, obolałym?

Pamiętam, jak wróciłam do domu po pielgrzymce do Santiago. 28 dni marszu, prawie 1000 przebytych kilometrów. Wyszłam z domu słaba, smutna, ze złamaną duszą. Wróciłam mocniejsza, bardziej poskładana. Dlaczego? Na pewno ten marsz oczyszcza umysł, pozwala spojrzeć na własne życie z dystansem rosnącym wraz z ilością przebytych kilometrów. Ale ważnym, jeśli nie najważniejszym działaniem tego marszu jest wyuczenie się na nowo czerpania radości z najprostszych rzeczy. Z odpoczynku po kilkugodzinnym marszu, z małego drzewka pośród akrów złotych pól, w którego cieniu można się skryć przed żarem , z każdego łyka wody i soczystej pomarańczy, z każdego celu osiągniętego kolejnego dnia, z każdej nowej znajomości, ciekawej rozmowy, z każdej godziny snu. Wszystko staje się wyraziste, woda nabiera cudownego smaku, chwila, w której zdejmujesz buty, a pod zmęczonymi stopami czujesz miękkość trawy i moment, kiedy zakładasz je z powrotem i wiesz, że czekają na Ciebie te wszystkie miasta i wioski, pasma górskie, nieskończone, pustynne pola pszenicy, oliwne gaje. Wszystko to nabiera barwy, każda mała czynność staje się ceremonią. Wyrazistą, soczystą barwą.

A potem wracasz do domu, a wraz z Tobą wraca trochę tej pięknej nauki. I zakochujesz się w swoim życiu na nowo.

I kiedy wczoraj zapadła noc, a na ekranie komórki pojawił się napis ‘mama’, zebrałam wszystkie siły, wzięłam głęboki wdech. Chciałam brzmieć pozytywnie. Słyszę jej głos, odpowiadam. I wiem, że ona już wie. Obie wiemy. Wszystko jest jasne. Moje gardło ściska węzeł. Węzeł wzruszenia. I słyszę ‘Poczytaj sobie jutro książkę. Przeczytałaś już wszystkie? Może Ci jakąś przysłać?’. Nie umiem opisać znaczenia tych słów. Wiem tylko, że wtedy wszystko stało się lepsze.

A łącząca nas więź znów nabrała intensywności.

I tym również jest podróżowanie. Są pałace i słonie, są lśniące, kolorowe sari i dania, których nazw nie umiesz wymówić; są ulice zatopione w chaotycznej melodii tętniącego życiem miasta, są też te niczym nie wyróżniające się uliczki, w których poukrywane się arabskie sklepiki , które wskaże Ci tylko miejscowy, pełne obłędnie pachnących ręcznie tłoczonych olejków z kwiatów lotosu,.
Ale to tylko część Twojej podróży.

Bo co najmniej jej połowa dzieje się w Twoim sercu. Oczy widzą więcej, słowa układają się mądrzej, umysł nabiera pokory, życie nabiera kontrastów, a Ty uczysz się wdzięczności. Najprostszej,  najczystszej, najpiękniejszej drogi do szczęścia.

Nie mogę zasnąć. Wychodzę na dwór. Powietrze wypełnia słodki, ciepły zapach nocy. 
Wszechobecne cykady otulają spokojną, znaną melodią. Patrzę w górę. Księżyc rozświetla czarne jak smoła niebo, jest wielki, kuszący. Przyciąga. A więc jest pełnia.

Uśmiecham się. Wszystko jest w pełnej harmonii. Nawet te łzy tęsknoty za czymś nieuchwytnym, to emocjonalne zachwianie, myśli, które ciężko ułożyć w całość i słowa, które tutaj piszę, nawet one są częścią tej wspaniałej równowagi. Tak jak radość i przyjaźń, potrzebny jest również smutek i samotność.; by przez chwilę dostrzec więcej i być może coś z tej ulotnej lekcji zapamiętać, obudzić się następnego dnia z uśmiechem wdzięczności za to co mamy i pragnieniem nowego początku, kolejnego wyzwania.