Przyszła pora na chorobę. Parę żywieniowych błędów, tu za
ostro, tam za tłusto, nowa mikroflora, nie najczystsza woda, kilka niewyspanych
nocy, intensywnych dni… To wystarczy.
Budzę się w nocy z zimna. Cała się trzęsę, a szczelne
zakrycie moim bezcennym kocykiem przywiezionym z domu na niewiele się zdaje.
Próbuję jeszcze zasnąć kilka razy. Wiecie , jak to jest. Zmęczenie podsuwa kuszącą
nadzieję, że to wystarczy. Że jak skulimy
się trochę bardziej, to zrobi się ciepło.
W końcu wstaję, idę do łazienki, próbuję rozgrzać się wodą,
ale jest zbyt zimna. Cóż, ostatnie dni były zbyt szare, żeby w zbiorniku na
dachu woda mogła się naprawdę nagrzać. Zmarznięta podwójnie, wycieram się
energicznie ręcznikiem i postanawiam nałożyć na siebie wszystko, co mam. Jeśli
to nie pomoże, pójdę do domu właścicieli i zdobędę jakoś kolejne prześcieradła
albo koce. Nie mam pojęcia jak to zrobię o 3h30, zwłaszcza jeśli dom jest
zamknięty, i w duszy się modlę, żeby zawartość mojej szafy okazała się
wystarczająca.
3 bluzki, 2 pary spodni, wokół szyi oplatam sindbadki, z
ręcznika robię pelerynę, zdejmuję z łóżka prześcieradło, zwijam się w kłębek na
gołym materacu i dokładnie przykrywam kocykiem i dwoma prześcieradłami. Czekam.
Mija długa chwila. Pojawia się ciepło. Zasypiam. Nie wiem jeszcze, że to tylko
początek ciężkiej walki. Mały i niewinny w porównaniu z tym, co mnie czeka.
Zaczyna się od braku energii, przygnębienia, rezygnacji.
Jest niedziela, dzień święty; w mojej obecnej sytuacji głównie dlatego, że nie
ma zajęć jogi; o świcie ani w ogóle. Nie zdążam się jeszcze porządnie
rozbudzić, kiedy dociera do mnie, że mam gorączkę. Po tym, co wydarzyło się w
nocy wcale mnie to nie dziwi. Trwam w poczuciu przygnębienia jeszcze pół
godziny, po czym niechętnie zwlekam się z łóżka. Idę do właścicielki po
termometr. Mają tylko taki elektryczny. Miałam nadzieję, że zasada nie szukania
nowych rozwiązań będzie dotyczyła również termometrów, ale akurat w tej kwestii
postanowili być nowocześni. Kobieta wskazuje mi krzesło i każe włożyć termometr
pod język. W mojej głowie zapala się czerwona lampka, sygnalizacja ‘Indie. Tu
jest brudno. Trzeba wszystko dezynfekować, myć, wycierać, gotować, obierać,
parzyć, jonizować…!’. Pytam, czy nie
trzeba tego najpierw wyczyścić. Zapewnie mnie, że jest czyste i się uśmiecha.
Cóż, ufam jej. Jej jednej w całych Indiach ufam. Dała mi pitną wodę i
prześcieradła, wymieniła w banku sześćset dolarów na rupie, dała mi sztućce i
naczynia, z których codziennie jem, nauczyła mnie nawet myć włosy w kuble, więc
jeśli jej nie zaufam, przepadnę.
Tak więc wkładam termometr do ust i czekam. Pika. Na
wyświetlaczu widnieje jakaś obłędna liczba. Wspaniale. A więc hindusi określają
temperaturę ciała w Farenheitach. Za to temperaturę powietrza w stopniach
Celsjusza, jak informuje mnie natychmiast właścicielka, śmiejąc się przy tym,
jakby to był najlepszy żart. Cóż, sprawdzam temperaturę w Internecie, trochę
ponad 37, niewinny początek.
Wracam do łóżka, mam taką minę, że chyba dobrze, że nikt nie
musi jej oglądać. Najchętniej teleportowałabym się do domu. Dosyć mam całych
Indii, wszystko mnie wkurza, przeklinam sama do siebie pod nosem, albo w
myślach, sama już nie wiem. Po jakimś czasie przychodzi Hiszpan, wraz z nim
banany i witamina C. Musimy tu o siebie dbać nawzajem, każdy w końcu przez to
przechodzi.
Mijają godziny. Nastrój coraz gorszy, temperatura coraz
wyższa. Zdążyła mnie rozboleć każda część ciała. Nie wiem już sama, czy to wina
gorączki, czy tego potwornego materaca i marzę o miękkim, sprężynowym materacu
i puchowej kołderce. Tymczasem mój realny pokój zamienia się w kompletny chaos,
a królestwem tego chaosu jest właśnie łóżko. Koc, prześcieradła, laptop, kubek,
te wszystkie ciuchy, które założyłam na siebie w nocy, aparat fotograficzny i
wszystkie ładowarki i zasilacze jakie tylko wzięłam kotłują się w najbardziej
nieokiełznany możliwy sposób, a wśród tego wszystkiego-ja, nieszczęśliwa, chora
i kompletnie zaniedbana.
Próbuję spać. Co jakiś czas się budzę, chwilę coś porobię,
zasypiam na nowo. Wiecie, jak to jest. Każdy z Was miał gorączkę. Różnica jest
tylko taka, że zamiast leżeć w domu i popijać ziółka zaparzone przez mamę i
czekać na jej troskliwą dłoń sprawdzającą temperaturę czoła, leżę sama, w
samotnym pokoju, którego nikt prócz mnie nie posprząta, na dodatek bez ziółek,
bo musiałabym je kupić i sobie zaparzyć; i bez termometru, bo właścicielka
postanowiła za każdym razem nalegać, bym zmierzyła temperaturę u niej przy
stole. No i jestem w Indiach. Nie zapominajmy o tym szczególe.
W kraju 1000 i jednej choroby. Tropikalnych potworów, które
grożą co najmniej paraliżem, poprzedzonym martwicą jelit, owrzodzeniem jamy
ustnej i czarną biegunką. A to wszystko
za sprawą jednego komara… No, a przecież bakterie i wirusy to nie wszystko. Bo przecież
są jeszcze pasożyty! Jest nawet taki jeden, mój ulubiony. Babcia, próbując
zniechęcić mnie do wyjazdu, ujawniła mi jego imię. Tasiemiec tęgoryjec. Więc
prócz polio, malarii, trzech typów żółtaczki, duru brzusznego, tężca i
błonnicy, czeka jeszcze on-tasiemiec tęgoryjec, bezlitosny i krwiożerczy! Cóż,
chyba rzeczywiście trzeba być szalonym, żeby tu przyjeżdżać.
Budzę się, gdy wszyscy dookoła są już dawno na nogach i
czuję się znacznie lepiej. 14 godzin snu robi swoje. Termometr znowu wskazuje
cyferki bardziej w okolicach 94, a nie 100. Przelicznik Farenheita na Celsjusza
na stałe wita w mojej przeglądarce. I choć nadal przekraczam 37 stopni i czuję
się beznadziejnie, decyduję się na krótki spacer. Tłumaczę się sama przed sobą
świeżym powietrzem, ale tak naprawdę nie mogę już znieść tego łóżka.
No więc wychodzę w piżamie. A właściwie w tych sindbadkach,
które jeszcze wczoraj służyły mi jako szalik. Ale przecież to Indie, nikt nie
zauważy. I rzeczywiście, niektórzy mało ogarnięci znajomi, mówią mi nawet że
świetnie wyglądam. Myślę, co za ironia i gratuluję sobie w myślach założenia
tych wielkich, ciemnych okularów.
Szuram tak sobie ospale, aż docieram do stoiska z kokosami, kupuję
jednego. Sprzedawca ciosa go swoją szabelką, robi otwór i podaje wraz z
plastikową rurką. I gdzieś tam w duszy liczę
na to, że może to bogactwo minerałów, o którym tyle się naczytałam, postawi mnie
na nogi. Szuram jeszcze kawałek, kupuję kilka małych bananków,
pomarańczę i jabłko, po czym zawracam i szuram z powrotem. Poprzedniego dnia
niczego nie zjadłam i czuję, że tego będzie podobnie, ale dobrze było wyjść z
tego dusznego pokoju.
Wracam do mojego barłogu, do mojego chorowania. Temperatura
wzrasta z upływem każdej godziny. Nie mam już siły rozmawiać, ani pisać. W
końcu, pewnie gdzieś w okolicach 39 stopni, nie mam już nawet siły oglądać
głupich filmów. Witamina C pochłonięta, banany leżą spokojnie, nieruszone,
nadgryzione jabłko ląduje w kuble na śmieci. Płakać mi się chce, tak nienawidzę
tych Indii, szkoły jogi, a przede wszystkim, siebie samej.
A temperatura rośnie. Aż w końcu plecy i biodra stapiają się
w jeden, wielki, czerwony, promieniujący
ból. Spać się nie da, otworzyć oczu tym bardziej. Leżę półprzytomna, nie do
końca świadoma upływającego czasu. I gdzieś w tym okrutnym momencie, podejmuję
heroiczną decyzję. Piszę do Francuza maila, żeby przyniósł mi termometr od
właścicielki, jak najszybciej.
Niedługo później puka w szybę. Biorę termometr, wciskam
jedyny guzik, czekamy aż zapika. Jest wyrok, 107.8. Sprawdzamy w Internecie, 40
stopni. Nieee.-to było wszystko, co
przeszło przez mój zamglony umysł. Jedziemy do szpitala. Francuz załatwia
rikszę, szpital jest równie blisko, co stoisko z bananami, ale w tym momencie
to koniec świata. W szpitalu, jak na całym świecie, panuje spokojna atmosfera
obycia z bólem. Lekarka zadaje kolejne pytania, sprawdza ponownie temperaturę.
Pyta się, czy zgadzam się na leki obniżające gorączkę. Tak, zgadzam się! Dostaję
zastrzyk w tyłek. Ma pomóc w ciągu 20
minut. Francuz kupuje leki, dostaje cały instruktaż. W tym momencie kocham go
całym sercem.
Idziemy do ‘laboratorium’ na pobranie krwi. Pielęgniarka
karze mi usiąść na starym, rozklekotanym biurowym fotelu, stojącym na końcu
malutkiego korytarza, w drzwiach do równie malutkiego biura, zawalonego po
brzegi papierami, drukarkami i czymś tam jeszcze-tu świadomość zawiodła. Jestem
przekonana, że czekam na tym VIP-owym obrotowym krześle z możliwością odgięcia
do poziomu dopóki-nie-zastrzyma-cię-ściana na swoją kolej, aż tu nagle
pielęgniarka przychodzi z igłą i taśmą na rzep. Tak, to właśnie jest
laboratorium. Tak, ja też w to nie wierzę. Nawet w swojej 40-sto stopniowej
agonii. Nie ma to większego znaczenia. Dostaję instrukcje. Opieram dłoń na
kolanie, zaciskam pięść, wacik ze spirytusem, ukłucie, czekanie. I tyle. Pora
na siusiu. Dostaję pojemniczek, wskazują toaletę. Otwieram drzwi, albo może on
je otwiera, w każdym razie staję twarzą w twarz z jakimś starym hindusem.
Uroczo, czyli toaleta, albo raczej dziura w podłodze, jest koedukacyjna. No
nic, daję rade. Odstawiam pojemniczek na wskazane miejsce, czyli pod schodami.
Na pudełeczku widnieje napis ‘Alicja’. I tyle. Nie ma nazwiska, ani numeru
pacjenta, ani numeru badania. Po prostu ‘Alicja’.
Wracamy do domu. Biorę paracetamol i padam na mój barłóg.
Czekam, aż poczuję się lepiej, aż płyn wstrzyknięty w prawy pośladek rozpłynie
się po moim ciele i opanuje gorączkę. W międzyczasie myślę tylko o jednym.
Widzę siebie umierającą w tym małym, brzydkim pokoju i zastanawiam się nad
groźbą mojej babci, która zniechęcając mnie do wyjazdu sięgnęła w końcu po
ostateczny argument, pisząc, że sprowadzenie moich zwłok z Indii będzie
kosztować moją mamę fortunę!
Następnego dnia temperatura utrzymuje się na normalnym
poziomie. I choć nadal jestem słaba, czuję, że najgorsze minęło. Czytam o
objawach tych wszystkich strasznych, paraliżujących, śmiertelnych chorób i z
ulgą stwierdzam, że mnie to nie dotyczy. Nawet tasiemiec tęgoryjec nie wygląda
już tak przerażająco.
Mija kolejny dzień. Mija też choroba. Wychodzę na zakupy,
wszyscy znajomi zwracają mi uwagę, że schudłam (nie wiedziałam, że 40-stopniowa gorączka kosztuje tyle kalorii!). Jedziemy z Francuzem do sklepu
z ubraniami na drugim końcu Mysore, takim prawdziwym, nie-dla-turystów.
Przymierzam długie, hinduskie spodnie, kolorowe, bawełniane tuniki, bawię się.
Cieszę z całego serca tym, że mogę tu być, przebierać w kolorach i wzorach,
czuć zapach kadzideł i stać o własnych nogach. Wpatruję się w odbicie mojego
nowego, płaskiego brzucha, pewnie trochę za długo, bo Francuz zaczyna grozić,
że wyjdzie beze mnie, krążąc w tą i z powrotem po sklepie. W końcu decyduję się
na jeden zestaw.
Spotkanie ze znajomymi, spacer. Wszystko wydaje się takie
wspaniale. Dlaczego? Nic się nie zmieniło. To znaczy nie zmienili się ani
znajomi, ani tematy naszych rozmów, ani sposób spędzania czasu. Nie zmieniły
się też Indie. Krowy nadal stoją na środku drogi, a jedzenie roznosi ten sam
krzykliwy zapach masali i chilli.
Zmieniłam się ja. Odszedł ten paraliżujący strach, o to, jak
to będzie, jak sobie ułożę tu życie, czym wypełnię te wszystkie godziny, za kim
będę tęsknić najbardziej. Wraz z chorobą przeszła tęsknota, która nie pozwalała
poczuć tego elementarnego, najprawdziwszego szczęścia, które nosi w sercu każdy
z nas-radości istnienia, radości wolności. Nagle wyzwanie, jakim był ten
wyjazd, przestało być wyzwaniem i stało się nagrodą.
Wróciłam do pokoju, posprzątałam i wywietrzyłam. Spojrzałam
w lustro i poczułam kompletną harmonię. I powiem Wam, że to jest najpiękniejsze
uczucie, jakiego może doświadczyć człowiek. Harmonię w sobie samym, harmonię z własnym losem,
harmonię z otaczającą go rzeczywistością. Bo to uczucie jest jak drzwi, wielkie
dwuskrzydłowe drzwi, które wpuszczają do tego małego, zakurzonego, poplątanego
pokoiku wewnętrznego światka promienie oślepiającego słońca, obłędne zapachy
wiosennego ogrodu, odważny podmuch wiatru; pozwalają wykurzyć strach przed tym,
co nowe i nieznane i wyjść, zachłysnąć się odczuciami wszystkich zmysłów, czerpać
z tego wszystkiego, doświadczać i sięgać po własne marzenia bez strachu przed
opinią, porażką albo uczuciem spełnienia.
Bo harmonia jest dla mnie kluczem do wszystkiego, co odważne
i ogromne. Do miłości, ale nie tej romantycznej, tylko tej długowiecznej,
pełnej troski i wyrozumiałości. I nie chodzi tylko o miłość, którą obdarza się innych, ale również o tą, którą darzymy samych
siebie. Bo przecież nie można dzielić się czymś, czego się nie ma... Nie można
dawać miłości, jeśli do siebie samego czuje się nienawiść i pogardę. Poczucie
harmonii jest również kluczem do spokoju, trwałego spokoju, którym można się
otulić w chwilach słabości i znowu poczuć bezpiecznie… I do odwagi. By żyć
teraźniejszością, obecną chwilą, własnym oddechem, w rytmie wybijanym przez
serce.
Tworzę listę rzeczy, które chcę zrobić w ciągu najbliższych
dni. Wizyta u lekarza ajurwedyjskiego, wyprawa do hinduskiego kina i teatru, do
sklepu z tkaninami i poleconego krawca. Są też mniej bajkowe cele, jak kupno
odplamiacza w supermarkecie i zamiecenie podłogi. Ale wszystkie mnie cieszą. Bo
czuję się w zgodzie z sobą i ze światem, i wszystko, co robię i planuję zrobić
dyktowane jest pragnieniem poznawania świata, dbaniem o to moje proste życie. A
nie przez strach przed samotnością, chęć zagłuszenia własnych lęków,
wypełnienie czasu w obawie przed myślami, które się pojawią w nadmiarze wolnego
czasu. A różnica jest gigantyczna. Bo nagle życie staje się takie proste, staje
się pasmem lekkich, codziennych obowiązków i przygód, doświadczanych z
uśmiechem. Nie ma walki, nie ma ciężaru pokonywania siebie w każdej,
najprostszej czynności… Na kolejny dzień czekam z niecierpliwością, bez
strachu.
I mam nadzieję, że nie masz pojęcia, o czym mówię. Jeśli
tak, to znaczy, że jesteś szczęśliwym człowiekiem, z uporządkowanym życiem wewnętrznym
i miejmy nadzieję, że zawsze tak będzie. J
Samotna wyprawa wiele pokazuje. Wywleka przeróżne problemy
na światło dzienne i karze Ci się z nimi zmierzyć, ponaprawiać. I ta choroba
była właśnie takim naprawianiem. Była jak kłótnia. Jak wielka, długa awantura z
samą sobą, po której przychodzi zrozumienie, harmonia i nowe, lepsze zasady. I
może to zabrzmi absurdalnie, ale takiej choroby, albo raczej takiego
uzdrowienia, życzę każdemu.